Bo kiedy DZIADEK poszedł w konkury, było wesele…
Ta historia wydarzyła się wiele lat temu. Postanowiłam się z wami nią podzielić, bo uważam za niezwykle budującą i bardzo potrzebną w dzisiejszym szalonym świecie. Pędzimy do przodu będąc razem, a czasem jednak osobno. Stawiamy za cel chęć posiadania zostawiając w tyle relacje, które powinny być głównym filarem naszego pobytu tutaj na ziemi. To jednak dzięki nim będziemy mogli kiedyś powiedzieć, że nasze życie było pełne. Moja romantyczna dusza zawsze marzyła o wielkiej miłości, o dobrym mężu, o rodzinie w której pojawią się dzieci. Każda mała dziewczynka marzy o królewiczu i o życiu, które będzie niczym w bajce, a na końcu tego życia obowiązkowo pojawi się napis: I ŻYLI DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE.
Ale nie o mnie teraz będzie ta bajka. Zaczynam!
Dawno, dawno temu żyli sobie Maria i Stanisław!
Rok 1913 – na świat przychodzi Maria.
Maria przyszła na świat 12.07.1913 jako 14 dziecko. W takiej gromadce nie było zbyt wiele miejsca na pieszczoty, można by śmiało powiedzieć że trzeba było walczyć o przetrwanie. Naukę rozpoczęła w szkole powszechnej, gdzie ukończyła 2 pierwsze klasy. Później musiała zmienić miejsce zamieszkania i tam kontynuowała dalsze nauczanie w szkole powszechnej 7 klasowej.
Brak pieniędzy zrobił swoje, więc bardzo szybko rozpoczęła pracę jak starsze rodzeństwo, po to by utrzymać rodzinę. Tato Marii zmarł po pierwszej wojnie, gdy miała 5/6 lat. W tym okresie tyfus zbierał liczne żniwo, aby się zarazić, wystarczył łyk wody ze strumienia. Nic dziwnego, że ta choroba rozprzestrzeniała się z niesamowitą prędkością. Ojciec Marii również zachorował na tyfus, niestety nie było leków i dostępu do lekarza co skończyło się jego zgonem. Dzieciństwo Marysi było ciężkie, przypadło na okres pierwszej wojny światowej. Sama Marysia po wielu latach wspominała, że matka musiała być energiczna wychowując taką gromadkę. Okazywała jednak im mnóstwo serca, co pozwalało przetrwać ciężkie chwile.
Rok 1919 rodzi się Stanisław.
Stanisław urodził się 4.04.1919. Kiedy ukończył 4 lata, zmarła jego matka. Ojciec który był retmanem (przewodnikiem flisaków przeprawiających się przez rzekę) nie miał zbyt wiele czasu dla dzieci. Wychowaniem Stasia zajęli się dziadkowie. Trudne lata dzieciństwa, pozwoliły tylko na ukończenie 4 klas szkoły powszechnej. Mając 10 lat mały Stasio rozpoczął pracę – przyjęto go na służbę do gajowego, by doglądał dobytku w gospodarstwie. Mając 16 lat zaczął zastępować gajowego w jego pracach w lesie. W 1926 mając 18 lat na stałe przeniósł się z rodzinnej wsi, do wsi gdzie mieszkał jego brat Janek. Tam też mieszkała Marysia.
Tu za chwilę splotą się losy dwóch serc i dwóch dusz, które już do końca swych wspólnych dni będą wygrywać ten sam rytm, tą samą melodię. To właśnie tutaj zacznie się piękna, chociaż czasem usłana cierniami droga. Zdradzę wam tylko, że pokonają ją ramię w ramię, będąc dla siebie „oparciem”.
Przenosimy się w okres wojenny. To czas, gdzie ludzie swoją ciężką pracą walczą o przetrwanie każdego dnia. Czas, gdzie wartości, miłość, szacunek empatia, pomoc stawiane są na piedestał. To też czas, gdzie wielka miłość romantyczna niczym z amerykańskich filmów nie istnieje.
Kiedy Stanisław poznał Marię.
Mamy rok 1937. Na drodze Stanisława staje piękna Maria, na której widok jego serce przyspiesza. Ona – przepiękna dziewczyna z czarnymi włosami do pasa, splecionymi zazwyczaj w dwa warkocze. On – młody, wysoki, postawny mężczyzna. Do pierwszego spotkania dochodzi w karnawale, na zabawie w remizie strażackiej. Dodam, że przed wojną panna nie mogła iść sama na zabawę, jeżeli chłopak nie przyszedł i nie poprosił rodziców. Jeżeli adorator nie podobał się rodzicom i zaszedł do panienki prosząc o jej wyjście, to nie otrzymywał pozwolenia i panienka zostawała w domu.
Remiza stała w parku, chłopcy ze wsi urządzali w niej zabawy. Maria bardzo spodobała się Stanisławowi, ze wszystkich dziewcząt była dla niego najładniejsza. Zakochał się w jej włosach do tego stopnia, że wspominał te chwile będąc już staruszkiem. Stanisław odkąd ją poznał myślał o ożenku, ale nie wspominał o tym nikomu. Nie raz idąc myślał sobie, że do wojska pójdzie, ubrań trochę ma i nie będzie nawet do kogo listu napisać. Maria wspominała bardzo często, jak to Stasio nie raz ją odprowadzał. Któregoś razu postanowił ją pierwszy raz pocałować – podskoczył do góry, pocałował w policzek i uciekł na tak zwaną Chmurowszczyznę (szczyt górki – Maria mieszkała w połowie tej góry). Obejrzał się i popatrzył jeszcze na nią szczęśliwy, a Maria w tym momencie pomyślała, jaki to jest idealny chłopak.
Droga do celu.
Był maj 1939. Józef – brat Marii – pracował u pewnego gospodarza. Stanisław wstąpił do niego i zaprosił do siebie. Po toaście powiedział do Józefa, że idzie do Marysi i na zapowiedzi poniosą. Tak jak powiedział Józefowi, tak wieczorem zrobił. Poszedł do Adeli – mamy Marii. Maria była już w domu, ponieważ przed chwilą wróciła z nabożeństwa majowego. Towarzyszył jej Franek, który też się nią interesował. Stanisław przywitał się z przyszłą teściową i usiadł. Teściowa powiedziała mu o adoratorze będącym u Marii. Nie zniechęciło to Stanisława i skwitował krótko: jestem by na zapowiedzi nieść. Matka Marii poszła do niej i powiedziała przy konkurencie z jakimi zamiarami przyszedł Stanisław. Maria i Stanisław zostali sami. Z wielką tremą Stanisław powiedział ukochanej jak mu się podoba, jak podobają mu się jej włosy i jaka jest pracowita, a w tym wszystkim jest najpiękniejsza. Cała rozmowę zakończył słowami: „to co Marysiu, niesiemy na zapowiedzi?” i tego samego wieczora poszli do księdza.
Posażny kufer, którego zabrakło.
Od tej pory trzeba było zacząć przygotowania do ślubu. Stanisław pracował u Żyda Frela – kopał glinę, którą wysyłano do kaflarni. Z Adolfkiem miał spółkę. Gdy z zaoszczędzonych pieniędzy odłożył 50 zł, wziął Marię i swojego najlepszego kolegę Adolfka na zakupy do Siemiatycz. Dotarli tam specjalnie wynajętym wozem ciągnionym przez gniadosza (to koń o gniadej maści). Furman za kurs fury wziął 5 zł. Kawaler musiał wtedy wszystko pannie kupić: sukienkę, welon, buty. Stanisław kupił sobie również wtedy, garnitur i ciemne buty. Oboje razem kupili obrączki. Niestety nie starczyło na zakup kuferka.
Wesele, hej wesele…, a korowaja brak!
Ślub Marii i Stanisława odbył się 9 lipca w niedzielę 1939 roku o godzinie 18:00. Maria była ubrana w prostą do pół łydki białą suknię i welon. Suknię ślubną Marii z materiału zakupionego przez Stanisława uszyła garbatka. Kwiatów do ślubu Maria nie miała, bo nie było tego w zwyczaju. Ślub kosztował tylko 5 zł, ponieważ ksiądz więcej nie chciał.
Po ceremonii ślubnej, w domu Marii odbyło się wesele. Na ślubie była najbliższa rodzina i drużbanci. Łącznie około 30 osób. Wszystko przygotowali sami. Wtedy w zwyczaju było stawiać na stół galaretę i wędliny. Na stole znalazło się też 1,5 litra wódki. Na zakończenie tradycyjnie był podział korowaja. Była to ważna ceremonia, tak jak obecnie dzieli się tort. Korowaj był wyjątkową, splecioną bułką z ciasta takiego, z jakiego robi się teraz babki na Wielkanoc.
Wesele Marii i Stanisława nie obyło się bez incydentu. Mama Marii schowała korowaja w szafie, gdyż miał tam czekać na zakończenie wesela. U schyłku weselnej uczty poszła do pokoju, by przynieść schowanego tam korowaja. Co się okazało, jego w szafie już nie było. Istnieje podejrzenie, że schował go do torby i wyniósł muzykant, który przygrywał weselnikom na harmonii. Wcześniej przebywał w dużym pokoju oczekując na rozpoczęcie wesela. Zniknięcie tego specjału z wesela pozostało niewyjaśnione do dziś.
Brak korowaja, jak również obrączek, które w czasie wojny zaginęły w pożarze domu, nie przeszkodziły Marii i Stanisławowi przeżyć w miłości 67 lat.
Miłość w czasach wojny, przeplatana trudami życia.
W przeczuciu nadchodzącej burzy dziejowej i trudu życia, jaki wcześniej poznali, połączyli swe losy. Urządzili się po ślubie w niewielkim domku, ale wspólne zamieszkiwanie w tym miejscu nie trwało długo. Rozpoczęła się wojna i zdradziecki traktat sowietów z Niemcami wytyczył granice na Bugu. Wszyscy mieszkańcy musieli zmienić adres zamieszkania i wraz z nimi uczynili to Maria i Stanisław.
W trakcie wojny przyszło na świat ich pierwsze dziecko. Była to wielka radość, wojna wydała się mniej straszna, chociaż przybyło obowiązków i problemów. Razem przetrwali ten trudny czas.
Życie na zgliszczach. Idzie nowe…
Pod koniec wojny w pożarze zabudowań stracili cały swój dobytek i wszystkie inne pamiątki. Po wojnie z mozołem przystąpili do budowy kolejnego swojego domu. Stanisław wyławiał płynące Bugiem kłody drewna. Kilka dokupili i wraz z Marią przecierali je ręczną traczką (opowiadał mi o tym wiele razy z ogromną dumą, ponieważ babcia pomimo swojej wątłej postury ciężko pracowała z nim ramię w ramię).
Z takich bali wznosili ściany swojego gniazda, miało ono wymiary 5/6m. To zaledwie 30m2, ale cieszyły one ogromnie, ponieważ były dowodem na to, że odradza się nowe. W międzyczasie udało się Stanisławowi rozpocząć wraz ze wspólnikiem eksploatacje złóż kredy wydzierżawionych działek znajdujących się na Głogach. Nie trwało to jednak długo. Nadszedł czas nacjonalizacji, trzeba było zamknąć własną kopalnie i iść pracować w państwowej. Pieniądze były bardzo potrzebne, bo na świat przychodziły kolejne dzieci. W sumie dziesięcioro. Niestety jedna córka zmarła i zostało dziewięcioro. Złośliwi rozpowiadali, że skoro mają tyle dzieci, to będzie sporo pastuchów. Oni jednak nie przejmowali się, a czynili wszystko aby zapewnić swym dzieciom możliwość nauki i dobrego wychowania.
Stanisław traci zdrowie w kopalni!
Maria wszystkie swe troski i nadzieje powierzała w modlitwie Matce Bożej i ufała że ona ją wesprze. Nigdy się nie zawiodła. Nawet wtedy, gdy mąż miał wypadek w kopalni. Stanisława przysypały zwały kredy, osunęły się z eksploatowanej ściany. W trzech miejscach miał otwarte złamania na nogach, tyleż samo na jednej ręce i bardzo poważne obrażenia wewnętrzne. W takim stanie trafił do szpitala w Białymstoku. Nie wiele dawano mu szans na przeżycie. W szpitalu przebywał ponad pół roku. To było bardzo długie pół roku i kolejna próba małżeństwa tych dwojga młodych ludzi. W tym samym czasie Maria musiała dopilnować dzieci, prac w polu i całego gospodarstwa. Jednak kiedy tylko mogła, wybierała się w podróż do męża, by odwiedzić go w szpitalu i wesprzeć swoją osobą w tym trudnym czasie.
Leczenie powiodło się i Stanisław opuścił szpital. Do pracy w kopalni jednak nie wrócił. Trwałe szkody na zdrowiu, jakie pozostały po wypadku, nie pozwoliły mu na to. Zajął się gospodarstwem, a w sezonie zimowym handlem drewnem. W jego obejściu pojawiły się pierwsze owieczki. Rozwinął tą hodowlę w latach 70, tworząc specjalistyczny chów owiec. Kochał te owce bardzo, był jak dobry pasterz, który chronił je, dbał o nie i nigdy o nich nie zapominał. We wszystko co robił wkładał swoje serce. Jak sam Stanisław o sobie mówił, trzeba było pracować, utrzymać rodzinę. Wszędzie, gdzie była możliwość zarobku handlował. Handlował – jak mawiał – wszystkim poza żywym towarem.
„Twarz poorana bruzdami, jak pole po orce jesiennej i prostota z mądrością ludzi żyjących w zgodzie z naturą”.
O Stanisławie kiedyś pięknie powiedział jeden z jego kolegów: „Twarz poorana bruzdami, jak pole po orce jesiennej i prostota z mądrością ludzi żyjących w zgodzie z naturą”. Był bardzo troskliwym mężem i surowym, ale sprawiedliwym ojcem. Bardzo kochał swoje dzieci, bo jak wiele razy wspominał, były one dla niego wszystkim. Uczył je zaradności i wielokrotnie powtarzał: „Tego robić – jak życie pozwoli nie musisz, ale umieć to zrobić musisz.” W domu było skromnie, ale było czuć ciepło rodzinne i spokój. Jego mądrość do dzisiaj mnie bardzo wzrusza. Słowa, jakimi kiedyś żegnał syna jadącego się uczyć poza domem, odzwierciedlają jego piękne wnętrze:
„Pamiętaj masz się uczyć, szanuj ludzi i pomagaj im, a nie pozwolą Ci zginąć. Poradzisz sobie, bo nasza miłość jest z Tobą i zawsze możesz tu wrócić.
Serce rodziny, drogowskaz na drodze życia.
O Marii można powiedzieć wiele pięknych słów. Była sercem rodziny, którą wraz ze Stanisławem pieczołowicie tworzyła. Na jej starych, zniszczonych, umęczonych dłoniach, widać było wszystkie starania. To ona od kołyski przez trudy dzieciństwa, do wieku młodzieńczego była drogowskazem dla swoich dzieci. To ona tuliła i wszelkie cierpienia starała się zbierać na siebie, niczym parasol zbiera deszczową wodę. Jej skromna osoba zawsze miała otwarte serce, a dom był przystanią dla jej pociech.
W jej promieniach, można było poczuć spokój i miłość. Nic więc dziwnego, że pomimo 67 lat małżeństwa Stanisław mówił: „Bez mego słoneczka nie ma dla mnie życia” i kiedy to słoneczko nagle zaszło, w oczach Stasia już nigdy nie zagościł ten sam uśmiech co kiedyś. Jego serce rozpadło się na milion kawałków. Wyrwano mu jego kawał życia, a ono w tym momencie straciło sens. Huśtawka przed domem opustoszała. Jedzenie straciło smak, bo dłoń która je doprawiała, przeminęła. Poranek niczym noc stał się czarny i bez większego wyrazu. Jeszcze wiele razy mówił o obecności Marysi kiedy spał, a później nie chciał się budzić, bo jednak jej nie było obok.
Chociaż z całą pewnością wiem, a nawet jestem tego pewna, że jak tylko mogła to gładziła we śnie jego siwe włosy, tak jak robiła to za życia. Głaskała go po policzku, okazując swoją czułość, zaglądała mu w oczy żeby się w nich przejrzeć jak w najczystszym zwierciadle. Ona znała jego duszę, ona to serce poczuła nie raz, a teraz musiała ulżyć mu w cierpieniu. Wiem też, że gdy jego oczy zamykały się na zawsze, ona przeprowadzała go spokojnie przez nową ścieżkę, którą znów maszerują razem.
Miłość, która nie szuka poklasku.
Odeszli obydwoje. Zostawili swój spadek w postaci rodziny, którą pieczołowicie budowali. Byli małżeństwem, jakie nie zdarza się często – 67 lat nierozerwalnie ze sobą. Przeszli ogrom złych i dobrych chwil. Narodziny wnucząt były dla nich ogromnym wydarzeniem i napawały ogromną dumą. Trudy i kłody jakie los im rzucał, nie mogły rozerwać tej pięknej miłości, rodzącej się spokojnie i powoli.
To miłość którą postawiono na skale, żadne burze nie były w stanie jej zachwiać, ponieważ statkiem kierował wybitny marynarz, a wraz z nim idealny doradca. To miłość, która dawała nadzieję, pokazywała jak ważny jest szacunek, wspólne rozmowy. To taka miłość, która nie szuka poklasku, nie unosi się pychą. Ta miłość oparta na wierze pokładała nadzieję, że tylko razem można dokonać wielkiego.
…i żyli długo i szczęśliwie.
Bajka się kończy i śmiało mogę powiedzieć – to najpiękniejsza bajka, jaką mi w życiu opowiedziano. Chociaż zły los próbował zmienić jej zakończenie, nie udało mu się. Kończy się happy endem. Bo moja ukochana Marysia i mój ukochany Staś żyli szczęśliwie.
Powiem wam skrycie, spacerują teraz po zielonych łąkach, bo kochali wspólne spacery, piją razem herbatę i rozmawiają, kibicując nam wszystkich z góry.
Pamiętajcie, małżeństwo chociaż nie jest czasem łatwą sprawą, jest pięknym sakramentem. Małżeństwo jest darem, gdzie mąż i żona czują się szczęśliwi mogąc sobie wzajemnie pomagać. Zachować wierność w obfitości i niedostatku, w smutku i radości to wielkie wyzwanie, ale gdy się kocha, nietrudne do zrealizowania. Jeśli ten dar jest dawany szczerze i z czułością, małżonkowie mogą poznawać się w miłości przez radość, mogą umocnić związek dwóch serc, dwóch dróg życia.
To moja Marysia spędzając wiele godzin na modlitwie, prosiła Boga o dobrego męża dla mnie, wiedząc że będę wtedy szczęśliwa. Ona nigdy nie zapominała o innych. Mam nadzieję, że chociaż w połowie moje dzieci napiszą podobną historię o moim małżeństwie. Wiem że tam na górze mam wsparcie i czasem to niebo się do mnie uśmiecha.
Kochajcie się.
Ta piękna historia została spisana tylko dzięki naszemu rodzinnemu kronikarzowi. Bez niego, część historii uleciała by z biegiem lat.
Nagrywajcie swoich bliskich, rozmawiajcie, zapisujcie. To jest ta część życia, którą warto przekazywać z pokolenia na pokolenie.
NIE ZAPOMINAJCIE O SWOICH KORZENIACH…
Pingback: Kto Ty jesteś - Polak duży - Naturi.love