Różowe lata 90…

Robert Micheal Pyle

„Aby dzieci poczuły niezwykłą magię miejsca muszą się gdzieś wspiąć i coś zniszczyć.
Muszą mieć swobodę, aby wspinać się pod drzewach, wałęsać chwytać różne rzeczy i trochę się pomoczyć- a nade wszystko muszą zboczyć z wyznaczonej drogi.”

Dawno, dawno temu, za górami za lasami, na świat przyszła mała dziewczynka, którą nazwano Agata…

Moje ukochane zdjęcie z dzieciństwa, chociaż uważano mnie za strasznego pulpeta.

Lubię powracać wspomnieniami do dzieciństwa i przywoływać w pamięci obrazy, miejsca,  które były dla mnie szczególnie wyjątkowe. Było ich naprawdę wiele, nieskromnie mogę powiedzieć, że moje dzieciństwo było nie banalne. Ale od początku…

Dziecko znalezione w ziemniakach.

Mój dzień narodzin przypadł wczesną jesienią. Mój tato zawsze powtarzał mi, że narodziłam się w trakcie zbierania kartofli. Tego roku zasadził spory kawałek ziemi ziemniakami. Kiedy przyszedł czas zbioru, spokojną pracę kopaczki (maszyna wydobywająca ziemniaki z ziemi) przerwałam ja. Krótko mówiąc „wykopki”, kojarzą mi się z moimi urodzinami, dobrze że tort serwowano mi na słodko, a nie z ziemniaka.

Tato i ja.

Wiejska dziewczynka, uczęszczająca do wiejskiej szkoły to ja. Mieszkałam w miejscowości, która dla wielu mogłaby się wydawać zapadłą dziurą. Ta wieś dla mnie i moich kuzynów, to miejsce gdzie kształtowało się nasze dzieciństwo. Tato posiadał bardzo liczne rodzeństwo, a rodzeństwo posiadało bardzo liczne potomstwo, więc było nas dużo. Wiekowo tworzyliśmy różne obozy. Co dziesięć głów, to nie jedna, więc pomysły rodziły się błyskawicznie. Kiedy analizuję nasze zabawy i fantazje, które oczywiście były realizowane na prędce, to dzisiaj jako matce włos staje na głowie. Rodzice ufali, że nie robimy głupot, a kontrola w tamtych czasach była minimalna. Nie mieliśmy telefonów komórkowych, więc nie tak łatwo było nas namierzyć.

Wakacyjna ferajna

Wakacje to był nasz ulubiony okres w roku i cudownie spędzony czas. Zjeżdżało się moje kuzynostwo z całej Polski i tworzyliśmy w tym czasie Gang na miarę Olsena.

Dzień zaczynał się wcześnie rano i kończył wraz z zachodem słońca. Przerywał go jedynie czas na posiłek u babci (jak co poniektórzy już wiedzą, babcia mieszkała ze mną na tym samym podwórku w oddzielnym domu). Tradycją było śniadanie, złożone z barszczu i ziemniaków okraszonych tłuszczykiem. Tego smaku nikt nie jest w stanie powtórzyć. Nawet dziadek po śmierci babci nie potrafił zaakceptować niczyjej innej kuchni. Ona gotowała swoje posiłki na kaflowym piecu, gdzie tlił się żywy ogień, stąd być może wyjątkowy smak potraw. Dodatkowo klimat który tworzyła sprawiał, że jedzenie miało zupełnie inny wymiar.

Bawionka.

Każdy dzień wakacji, przynosił nowe doświadczenia. Słowo nuda nie istniało w naszym słowniku. Na wzgórku (podwórko za domem położone na górce), leżały deski, przełożone listewkami sezonowały się, tzn. schły. To było najlepsze miejsce do zabawy. Nie leżały równo, więc tworzyły półki, było to zatem idealne miejsce na wykonanie bawionki.

Bawionką nazywaliśmy domek naszej dziecięcej rodziny. Kreatywność w wymyślaniu nazw, posiadaliśmy na poziomie dobrej firmy reklamowej. Bawionki niestety otrzymywaliśmy puste. Trzeba było tego rodzaju domy wypełnić standardowym sprzętem domowym. Tak więc zaczynała się nasza podróż do marketu.

Śmietnikowy market.

Marketem w tamtych czasach było wysypisko śmieci, które znajdywało się dobre 2 km od domu pod lasem. Funkcję wózka sklepowego pełnił wózek dziecięcy na metalowych kołach. Stał w garażu, zbędny w wychowywaniu dzieci, bo wszyscy byliśmy już całkiem rośli, mieliśmy po 7-10 lat.

„Na zakupy” chodziliśmy zbiorowo. Minimum 5 osób – wiadomo w grupie raźniej, a i było komu pomóc w niesieniu sprawunków. Każdy kupował coś do domu i wspólnie transportowaliśmy nasze nabyte cuda😊. Trzeba przyznać, że nasz śmietnikowy market był dobrze wyposażony, apteczkę też tam zaopatrywaliśmy. Były strzykawki, stare syropy i tabletki, więc to był towar przez nas bardzo szanowany. Powstawały dzięki niemu mikstury, jakie nie śniły się chemikom.

Mój wózek, który później służył jako wózek na zakupy w „śmietnikowym markecie”

Puszki po konserwach, służyły nam jako dizajnerskie talerze. Metalowe garnki służyły do gotowania zupy z pokrzywy z dodatkiem piasku. „Zakupy” cieszyły ogromnie. Wynalezione cuda zapełniały nasz domek, dzięki temu czuć było ciepło domowe w naszym gniazdku. Kiedy wujek montował okna w domu to odcinał piankę montażową. Nasza bawionkowa rodzina udawała się do niego, jako do piekarni i nabywała tę piankę. Był to świeży chlebek. Ale nie samą zabawą dziecko żyło, były przewozy rowerowe. Opłata wynosiła odpowiednią ilość liści w zależności od długości kursu.

Były też śluby, niestety małżonków połączyliśmy trochę na siłę. Nasza kwiaciarka uplotła pierścionki służące za obrączki z kwiatów, były to bodajże rumianki. Jak się domyślacie małżeństwo nie przetrwało próby czasu, rozpadło się już na drugi dzień.

To były piękne momenty, chociaż czasem zdarzyły się otarcia na kolanach i łokciach, to rzadko biegaliśmy z plastrem. Środkiem odkażającym była po prostu ślina, a opatrunkiem – liść z najbliższego drzewa.

Przyroda towarzyszyła nam każdego dnia, dziadek posiadał stado owiec, które chodził wypasać, kiedy zaganiał stado do domu, potrafił wrócić ze znalezionym martwym wężem, żeby nam pokazać jak wygląda zaskroniec.

Szkoła przetrwania.

Z ogromnym uśmiechem na twarzy wspominam pomysł biwakowania na polu u wujka. Postanowiliśmy wtedy spędzić dwa dni bez rodziców. Wieku naszego dokładnie nie pamiętam, ale maksymalnie mieliśmy 9-12 lat. Postawiliśmy namiot, który przeleżał już swoje i w niektórych miejscach widać było gwiazdy nocą, nie sprawiało to jednak dyskomfortu. Dziury stanowiły naturalną wentylację, kolor był zgniłej zieleni więc na łące maskowaliśmy się jak kameleon.

Była nas wtedy piątka lub szóstka dzieci, chyba dwóch chłopców i my – cztery dziewczyny. Dowcipny sąsiad będący wtedy w podobnym wieku, spuścił nam śledzie w namiocie. Trzeba było naciągnąć sznurki, wbijać te śledzie ponownie w ziemię. Nie było to jednak problemem, bo za pomocą kamieni szło nam gładko. Takie zdarzenia tylko scalały grupę w działaniu. Dzisiejsze namioty mają suwak, nasz był sznurowany. Gdy się zamknęło wejście, to trzeba było już siedzieć w środku, swoboda wychodzenia była ograniczona. Wyjście rano też nie było proste, trwało dobrą chwilę.

Jako że dziewczyn w namiocie było więcej, musiał on być również urządzony jak na kobiety przystało. Do dzisiaj bawi mnie fakt, kiedy to przynieśliśmy szafeczkę z domu cioci, by tam poukładać ubrania, w ten sposób stworzony został ład w tymczasowym lokum. Przez ten mebel spaliśmy jak śledzie. Mi przypadło miejsce w dołku (namiot postawiliśmy na skośnym kawałku ziemi) i wszyscy w nocy stoczyli się na mnie, a ja z braku tchu próbowałam rozsupłać namiot i zaczerpnąć powietrza. Nie udało się, więc wysadziłam tylko głowę i siedziałam tak dobre 30 minut, z samą głowa na dworze, oddychając już swobodnie.

Dwa dni przetrwania polegało też na tym, że jedzenie musieliśmy sporządzać sami. Naznosiliśmy cegieł i utworzyliśmy palenisko po to, by w garnku przygotować makaron do truskawek, które z pola sąsiadki dyskretnie zerwaliśmy kilka godzin wcześniej (swoją drogą miała z nami gehennę, bo robiliśmy to nagminnie kiedy były czerwone). Niestety jeszcze wtedy nie posiadaliśmy wiedzy dotyczącej wrzucania makaronu na wrzątek. Ogień na palenisku był nierównomierny i zamiast makaronu wyszła nam jedna wielka klucha, którą ledwo dało się wyjąć z garnka. Po wyrzuceniu tak skostniał, że nawet psy które wyczuły kąsek nie były w stanie go ugryźć.

Ziemniaki pozyskiwaliśmy niczym wojownicy, wykopywaliśmy je aby wrzucić do ogniska, niczym dziki szkodniki na polach wokół. Szkoła przetrwania zakończyła się sukcesem. Po dwóch dniach wróciliśmy do swoich domów, ale w tym krótkim czasie naznosiliśmy tyle różnych elementów, że wujek dwa razy kursował, aby nas zwieźć po zakończeniu biwaku.

Baba Jaga i misie w drzewie.

Nasze dzieciństwo, to mnóstwo wrażeń i ogrom adrenaliny. Miedzy innymi to Baba Jaga mieszkająca nie daleko domu, sprytna i przebiegła, bo nigdy nie udało jej się spotkać. Siostra, która była starsza od nas parę lat i sprawowała często nad nami pieczę, wymyśliła sobie zabawę polegającą na dorwaniu Baby Jagi. Lubiła spacery, postanowiła pisać kartki i umieszczać je w różnych miejscach ( pod kamieniem, w drzewie, przy słupie energetycznym itp.), a my ślepo wierzyliśmy, że te podpowiedzi i ślady, które pomagała nam odnaleźć zaprowadzą nas do Baby Jagi. W grupie byliśmy chojrakami, marzyliśmy o tym by stanąć z nią twarzą w twarz i gdy się wydawało, że jesteśmy już u celu, zawsze okazywało się że Baba Jaga niespodziewanie się  przemieściła. Całym sercem czekaliśmy na ten moment, by ją dorwać.

Pamiętam też taką sytuację, kiedy wróciliśmy z poszukiwań do letniej kuchni u babci i wyskoczyła ona spod pieca, ubrudzona na twarzy sadzą w zawiązanej chuście udając Babę Jagę. Niestety, każdy z nas rozpoznał naszą ukochaną babuleńkę.

Poza złą Babą Jagą były Misie, które mieszkały nie daleko, bo w drzewie przy ulicy i zawsze kiedy było świeże mleko od krowy, pędziliśmy im je zanieść z nadzieją że wyjdą. Nigdy się nie pojawiły, dopiero z wiekiem przyszło rozwiązanie zagadki. One po prostu nie istniały. To drzewo (ogromna wierzba) nadal rośnie. Uszkodzone przez burze i połamane w znacznej części, zachowało dziurę („drzwi misiów”) jaka była wiele lat temu. Nadal budzi we mnie ogromną sympatię i sentyment.

Zabawy w 10 badyli, chowanego, państwa i miasta, palant, dwa ognie, wciągały nas niekiedy na dobre pół dnia. Deszcz, który dzisiaj by zepsuł humor i zabawę, był jak nagroda. Płynąca woda po asfalcie z góry ulicy dawała nowe możliwości. Powstawały tamy. Wszyscy zakasywali rękawy, żeby szybko stworzyć blokadę i pozyskać w miarę największe ilości drogocennej mieszaniny wodnego błota. Kiedy przypomnę sobie tego obdartusa jakim byłam, to sama do siebie się uśmiecham.

Strategie podboju świata.

Budowanie domku na drzewie i planowanie tam strategii podboju świata, było jednym z naszych zadań. Domek składał się z jednej deski. Drugim domkiem była po prostu stara ogromna jabłonka miedzy łąkami, gdzie każdy miał kawałek swojej gałęzi i gdzie również powstawały plany ważne dla ludzkości. Jabłka bardzo lubiliśmy, szczególnie odmianę cukrówki, niestety też pozyskiwane nielegalnie z sadu dwa domy dalej. Wkładało się wtedy bluzkę w spodnie i wrzucało za bluzkę znalezione owoce. W drodze powrotnej następowała konsumpcja łupów i gra w ogryzek zgryzek…

Poza rozbojami w okolicznych sadach i ogrodach, było miejsce i na sztukę. Sceny teatralne rozgrywały się niejednokrotnie za zasłoną zawieszoną w przejściu. Aktorami byliśmy pierwszoligowymi, a gdy otrzymałam swoje ukochane organy to i jakiś podkład muzyczny w nich gościł.

Natura towarzyszyła nam każdego dnia, zabawki powstawały z patyków, starych niepotrzebnych rzeczy a wielokrotnie ze śmieci.

Lato to również wyprawy na grzyby, które kocham do dzisiaj. Mieliśmy po kilka lat, kiedy rodzice pokazali nam jak je zbierać . Ta miłość do lasu rozpoczęła się wiele lat temu i trwa do dzisiaj.

Po za wakacjami uroczystości rodzinne również były pięknym czasem do spotkań.

Wielkanoc.

Wielkanoc to święto, gdzie po śniadaniu wspinaliśmy się na górę i taczaliśmy pisanki, czyja pisanka wytrzymała lot z góry wygrywała konkurs. Lany poniedziałek, był jak sama nazwa mówi – lany. Hektolitry wody, które przetaczały się w tym dniu sprawiły, że te świąteczne poniedziałki pamięta wielu z nas. Sąsiedzi i nasza banda – toczyliśmy wodne wojny. Były momenty, że szlauchem ratowano w tej bitwie honor rodziny. Na naszą ulicę schodziły się w tym dniu dzieci również z innych ulic mojej miejscowości. Najbardziej utkwił mi patent wykonany na gruszy – przymocowane wiadro z wodą, po pociągnięciu sznura lądowało wrogowi bitwy na głowie.

Boże Narodzenie.

Boże Narodzenie to wspólne biesiadowanie, oczekiwanie na Mikołaja z brodą z waty i w kożuszku dziadka. Niejednokrotnie zdarzało mu się posiadać szminkę na ustach i korale na szyi. Te cuda Mikołajowe zawsze znajdywały ciekawe wytłumaczenie. Po kolacji wigilijnej łączyło nas wspólne kolędowanie. Dochód pozyskany z kolędowania po domach wspierał nasz dziecięcy budżet.

Dzieciństwo to ogrom marzeń. Marzenia każdy z nas miał rożne. Jednym z moich było granie w kościele na chórze. Grać umiałam tylko jedną ręka i bez akordów. Nie przeszkodziło to i pewnego razu ksiądz zgodził się, abym zagrała alleluja i psalm na mszy w tygodniu. Próba przed mszą, skończyła się spaleniem zasilacza. Wszystkie znaki na niebie i ziemi dały znać, że to nie ten kierunek. Wiem że uchroniło mnie to przed porażką. Marzenie przeminęło tak szybko, jak się pojawiło. Moim wiernym słuchaczem została babcia. Wychodziłam na balkon grać, a ona na dole słuchała z uwielbieniem. 😊

Koniec.

Droga do dzieciństwa. Autor: Marcela

Dzieciństwo to też ogrom nadziei, których myślę że się nie bałam, a wyglądałam z ciekawością.

Czas który minął, był pięknym fragmentem mojego życia. Ludzie którzy tworzyli moje wspomnienia, ofiarowali mi mnóstwo dobrych chwil. Kształtowali mój charakter, dali mi kawałek siebie, czyli coś najcenniejszego.

Moim marzeniem jest, aby moje córki miały chociaż namiastkę dzieciństwa jakie ja przeżyłam. Chciałabym, aby poczuły błoto na dłoniach, zatańczyły w deszczu. Poczuły niesamowity zapach lasu i jego wolność, poznały świat swoimi oczami, nie poprzez pryzmat innych. Chciałabym również, by mogły skosztować tego świata doprawionego po swojemu, własnym zestawem przypraw.

Walt Disney

„Jeśli potrafisz o czymś marzyć, potrafisz także tego dokonać”

Koniec.

Comments

  • Kasia
    1 kwietnia 2020
    reply

    Opowieść, która przywołuje „cudowne” lata – dzięki Agatko! Warto w dzisiejszej gonitwie zatrzymać się i przypomnieć , że nie telefon, nie tablet ,nie inne gadżety tylko ludzie i to co przeżyliśmy
    stanowi o nas samych. Nie zapominajmy o tym wychowując nasze pociechy🙂

    • Dorota
      9 kwietnia 2020
      reply

      Piękna historia! Tylko brać przykład 🤗Czekam na więcej!

  • Iwona
    1 kwietnia 2020
    reply

    Agata…fajne wspomnienia! Nie wiele się one różnią od moich…ta sama wieś (a raczej osada, zawsze tak mówiłam wszystkim w wielkim mieście), ta sama ulica, te same krajobrazy, ci sami sąsiedzi…Och…łezka się kręci, za kazdym razem jak wracam do dzieciństwa…Szkoda, że już tylu osób nie ma z nami…Pozdrawiam i kolejnych ciekawych wspomnień życzę!

  • Ula
    13 kwietnia 2020
    reply

    Moja Basia śpi, a ja wreszcie mam czas żeby nadrobić Twoje wpisy 🙂 U mojej babci na wsi też mieliśmy bawionke:) Normalnie aż się wzruszyłam czytając twój opis. Wiele podobnych wspomnień mam z wakacji na wsi i tak tęskno mi do tego czasu. Ja też chciałabym choć trochę dać mojej Basi poczuć 'ten’ klimat z tamtych beztroskich czasów, ale myślę, że będzie to bardzo trudne. Wszystko się pozmieniało, mamy teraz wszystkiego za dużo i za dobrze, a to zabija kreatywność i rozleniwia. Ale próbować warto i fajnie, że pokazujesz to swoim córkom! 🙂

Post a Comment